Cały ogrom sytuacji. Często nie możemy spamiętać i już za godzinę, dwie nie pamiętamy, co robiliśmy przed chwilą. Rozdajemy z uśmiechem. Klapcar posłusznie skacze po sawannie i mimo, że jest uszkodzony, nie zawodzi nas więcej. Swoje samochody pożyczają nam miejscowi księża i siostra zakonna – 22 tysiące klapków to naprawdę dużo!!! Pakujemy niebieskie worki i od domostwa do domostwa, od wioski do wioski. Japonki i croksy. Japonki i croksy. Japonki i croksy. Jeździmy po Gambii około pięć tysięcy kilometrów.
Czy w Gambii w ogóle nie ma klapków? Nie, tak nie jest. Klapki można kupić przede wszystkim na straganach w stolicy, w Banjul – ale oczywiście kosztują i są drogie. Generalnie można kupić wszystko (niemal każdy produkt), tylko wszystko kosztuje, a rodziców zwyczajnie nie stać na zakup podstawowych dóbr. Jeśli para klapków kosztuje dwa dolary, a rodzinka ma np. siódemkę dzieci, to rachunek jest prosty. Nawet jeśli po nasze klapki przychodzą dzieci, które mają już jakieś stare klapki, to i tak żadna para się nie zmarnuje, ponieważ każdy ma rodzeństwo i w jednej parze nigdy nie chodzi jedno dziecko.
Klapki robią furorę. Gdybyśmy mieli sto tysięcy, też rozdalibyśmy – bez obaw! Jedziemy w stronę Somy i za Bwiam skręcamy w prawo, zaraz za wojskową kontrolą (Gambią ciągle miotają polityczne zawieruchy). Dojeżdżamy. Dzieci zbiegają się w setkach. To rozdajemy z samochodu, to stojąc obok. Potem kilka kolejnych rozdań gdzieś w polnych drogach gambijskiej przyrody. Przy studniach. Pod baobabami. Wśród upraw. Czasem jest tak, że błądzimy i drugi raz trafiamy w to samo miejsce, ale dzieci już chodzą w naszych klapkach – widzimy to.
Wzruszający są ludzie (i dzieci, i starsi), którzy później podchodzą i nam dziękują. Po prostu. Od serca. Spontanicznie. Raz pomachają ręką, drugi raz przyłożą klapki do serca. Nasze wtedy pęka, bo na chwilę spotykają się oczy „Europejczyka na chwilę” i „Afrykańczyka na zawsze”. Wtedy widzimy, że to ma sens, że warto i że nasze klapki coś znaczą – nie zawsze tylko „klapki”.
Raz nikogo nie ma i nagle po czerwonym szutrze biegnie maluch: po kamyczkach, szybko, macha rączkami. O mało się nie wywraca. Bierze klapki, oczka mu się szklą, woła kolegów i koleżanki – i już mamy pełne ręce roboty. Czasem taki speszony maluch gryzie klapki lub chowa za nimi swoją czarną jak smoła buzię. A czasem ucieka jeszcze szybciej, niż przybiegł – zazwyczaj po rodzeństwo i znajomych. Raz pod starym i wielkim baobabem, raz gdzieś na bezdrożu, gdzie stoi garstka afrykańskich maluchów. Raz przy meczecie, gdy poczciwy stary imam przerywa modły i mówi do wiernych: idźcie, bierzcie, dziękuję. Czasem wokół rzeki, czasem na mokradłach. Raz w deszczu, raz w upale, sto razy na laterytowych dróżkach, gdzieś w zapomnieniu…
Wjeżdżamy w wioskę i zaraz wszyscy są nasi. Czasem dziecko wstydzi się podejść, stoi gdzieś na uboczu, gryzie paznokcie i patrzy. Widzimy i ktoś z nas podchodzi do malca ot tak, z małymi klapkami w ręce – wtedy dzieje się cud, wtedy dzieje się to najważniejsze. Z ręki do ręki. Z serca do serca. Pamiętamy, jak gdzieś z dala od głównej drogi siedziało dziecko. Na murku, trochę senne, trochę smutne, zamyślone. Kundong, środkowa Gambia. Wtedy zatrzymujesz wóz, wysiadasz i dajesz klapki. Niby nic, niby mało. Kurz panoszy się jak król. Dziecko nawet nie wstaje, tak jest zaskoczone i …chyba się cieszy. Odjeżdżasz i machasz jeszcze przez szybę. Pewnie już nigdy się nie spotkamy, pewnie nasze oczy już nigdy się nie zobaczą – ale w pamięci zostaje wszystko. Dziękujemy komuś, kto dał te klapki, by rozdać: może to Ty? A może Ty? Może Ty?
Galeria zdjęć:
Zobacz również: