Wyjeżdżamy z Polski o świcie. Przygotowani. Pogodni. Gotowi na wszystko. Zapakowani po granice możliwości wieziemy ze sobą klapki, które zostały dosłane już po nadaniu kontenera. Klapcar jest pełny. Pełniutki. Toczymy się przez Czechy, potem przez Niemcy i Francję. Padamy jak muchy i śpimy w Belfort po czternastu godzinach jazdy. Potem kilometr za kilometrem coraz bliżej Gibraltaru i Afryki. Dopadają nas upały i korki, korki i upały – Francuzi w sobotę jadą i na weekend, i na wakacje. To rozmawiamy, to słuchamy muzyki, to milczymy. Jedynka, dwójka. Jedynka, dwójka. Jedynka, dwójka. Nawigacja jak po sznurku ciągnie nas przez zjazdy, rozjazdy, objazdy i kolejne miasta. Czasem jest sennie i monotonnie.
Na granicy Francji z Hiszpanią szaleją pożary lasów i z dwie godziny stoimy w olbrzymim zatorze. Wszyscy stoją. Policja rozdaje wodę, co chwilę mkną kolejne wozy strażackie, latają helikoptery. Czas się dłuży. Słońce się leje. Chmur brak. Ludzie wychodzą z samochodów, trwa sielanka i beztroska. Ogarniamy mapę, grzebiemy w nawigacji i widzimy skrót przez miasteczko. Odważnie, ale można. Urywamy się z szeregu, omijamy pożar szerokim łukiem i wskakujemy na autostradę kilkanaście kilometrów dalej. Mkniemy w słonecznym upale na kolejny nocleg. Szesnaście godzin w samochodzie.
Trzeciego dnia zaczyna się gehenna, czyli podróż. Nie ma podróży bez kłopotów, tak jak nie ma miłości bez przeszkód. Sto kilometrów przed Grenadą klapcar odmawia posłuszeństwa. Załamka. Majestatycznie zwalnia i mówi STOP – DALEJ NIE JADĘ. Żar leje się z nieba. Miny nam rzedną. Z wieloma perypetiami docieramy później do Grenady i rano meldujemy się w serwisie KIA – gdzie jak gdzie, ale tutaj muszą pomóc. Diagnoza zwala z nóg – padła turbosprężarka. Recepta zwala z nóg – nowa za dwa i pół tysiąca euro plus czyszczenie systemu plus robocizna plus podatki plus – śmierć. Czarniej być nie może. Sześćdziesiąt kilometrów do morza i trzysta do Gibraltaru. Czas zwala z nóg – minimum, przy dobrych wiatrach, tydzień serwisowego postoju…
Podróż zawsze płata figle – tak było, jest i będzie. Również teraz, gdy kontener pełen klapków płynie do Banjul, gdy jedziemy na jego spotkanie i gdy coś, na co nie masz wpływu, właśnie się wydarza. Złośliwość rzeczy martwych? Pech? A może szczęście, że teraz, a nie na Saharze? Mamy milion myśli. Każdy kierowca wie, jak to jest. Głowy się kotłują. Trudny czas. Trudny moment. Nasz klapcar nie jest nowym autem. Swoje przeszedł podróżując kilka lat temu pół roku po Ameryce Południowej, przemierzając szosy Rosji aż po Koreę i Japonię – i z powrotem, jeżdżąc wertepami przez ogromne połacie Azji – o trasach po Europie nie wspominając, a rok temu dotarł przecież do Gambii i otworzył klapkowy szlak. Po tym wszystkim, w zasadzie, powinien dostać medal i iść do muzeum.
Znajdujemy tani hostel i czekamy na wieści z serwisu: muszą wszystko wyciągnąć, oglądnąć, zdiagnozować, wycenić. Czekamy dzień, drugi, trzeci. Spacerujemy po Grenadzie, gdzie „Żebrak z Granady” postawił pięćset lat temu swój pierwszy szpital. Alhambra świeci islamem. Wąskie uliczki. Bazary. Kościoły. Myślimy nad wszystkim i układamy plan B i C – najważniejsze, to dotrzeć do Gambii i rozdać klapki. Sprawdzamy samoloty stąd i z Madrytu, do Dakaru i gdzie tylko można, ale ceny są takie, jakbyśmy mieli lecieć w kosmos. Sprawdzamy autobusy, przeprawy promowe – liczymy dni i kilometry. Liczymy straty. Najważniejsze, to przejąć kontener i rozdać klapki – choćbyśmy tam mieli dotrzeć na piechotę, z jedną torbą na krzyż. Choćby nie wiem co. Plan C, to kolega z Polski, który gotowy jest rzucić wszystko i przyjechać tutaj swoją terenową toyotą, by wziąć nas na pokład i jechać razem dalej – klapki muszą wygrać.
Serwisem rządzi Juan Manuel Jiménez Campos. Pisze maila, że turbosprężarkę można zregenerować, system wyczyścić, wymienić filtry i w czwartek wieczorem klapcar powinien być do odbioru – ale i tak w zwalającej z nóg cenie. To w tym wszystkim jest najgorsze. Pieniądze szczęścia nie dają??? Niestety, na to szczęście musimy jeszcze poczekać – pada kolejny termin: poniedziałek. Jedziemy do serwisu i błagamy, ale i tak poniedziałek. Zmieniamy po raz enty hostel, przenosimy torby, jedzenie. Czekamy. Czekamy. A statek z klapkami płynie, płynie, płynie…
Galeria zdjęć:
Zobacz również: