Samochód naprawiony i możemy ruszać dalej! Wieści ze statku są takie, że przyspiesza – ale bez obaw, poczeka. Jeszcze przed wyjazdem ustaliliśmy, że wyjeżdżamy z Polski tydzień wcześniej.Tak na wszelki wypadek, i teraz ten tydzień może okazać się zbawienny. Kto by pomyślał, że na tak długiej drodze, przez tyle tysięcy kilometrów, statek nas wyprzedzi – a jednak. Jedziemy więc jeszcze chwilę przez Sierra Nevadę, odwiedzamy Gibraltar i wskakujemy rankiem na prom do Maroka – Afryka zbliża się wielkimi krokami.
Na promie urzędnik migracyjny stempluje paszporty i już zaczynamy wiedzieć afrykański brzeg w Tangerze. Kontrole trwają chwilę i po kilku zakrętach wyskakujemy na szerokie ulice Maghrebu. Yes! Yes! Yes! Teraz tylko do przodu. Droga mija cudownie i wieczorem meldujemy się w Marakeszu. Tak liczymy kilometry, by następnego wieczora spać już w stolicy Sahary Zachodniej – w Al-Ujun. Wszystko udaje się bez pudła. A Marakesz? Kto był, ten wie – mieszanka wszystkiego, arabski tygiel. Kram na kramie, milion pamiątek, kawiarenki na dachach wokół głównego placu. Cudny inny świat.
Oczywiście dziesiątki drobnych przygód nas nie omijają: to dzikie wielbłądy, to przekroczenie Zwrotnika Raka, to kontrole policyjne i wojskowe. Blokady, zwężenia, droga często tak dziurawa jak szwajcarski ser. Raz bliżej oceanu, drugi raz wprost w Saharę, w piach – a ten świeci kolorami: od białego jak śnieg po żółty jak żółtko. Gdzieniegdzie piaskowe pługi odgarniają łachy piachu i można jechać dalej. Mijamy wielkie farmy wiatrakowe liczące ponad dwieście śmigieł, mijamy rybackie namioty i małe miasteczka wyszarpane z serca pustyni. Lejemy drogie paliwo i kilometr po kilometrze tniemy na południe.
Mauretania i Senegal to dwie różne bajki. Pierwsza jest pusta, druga przepełniona. Pogoda z żaru przechodzi w tropik, temperatura spada, ale wilgotność pikuje w górę aż strach. Przesuwamy się bliżej Gambii i coraz więcej myślimy o rozdawaniu klapków – WASZYCH KLAPKÓW!!! Statek z kontenerem jest na ostatniej prostej – my też!. Śpimy w stolicy Mauretanii, choć znaleźć tutaj tani hotelik graniczy z cudem. W ogóle znaleźć się (odnaleźć się) w Nawakszut graniczy z cudem!
Podróż w kilka osób ma tę zaletę, że można ciągle o wszystkim rozmawiać i konfrontować przemyślenia. Każdy ma swoje oczy i świat zza samochodowej szyby widzi inaczej – rozmawiamy o tym. Spotykamy setki różnych ludzi, widzimy ich meczety, ich stroje, ich posiłki, bazary i sklepy. Widzimy, jak się cieszą, jak spacerują, jak gonią za skrawkiem cienia. Często opatuleni w turbany i szale pasą bydło, prowadzą przez Saharę wielbłądy. Każda podróż mówi o różnorodności świata i jeśli myślisz, że jesteś jedyny i najlepszy, to właśnie umarłeś. Inna architektura. Inna przyroda. Inne wszystko – tak odmienne, że czasem poza spodziewaną wyobraźnią.
Senegal pachnie zielenią. Szosa na Dakar kręci w prawo, a my w lewo – do Gambii. Wieczorem docieramy na ostatni nocleg przed celem naszej podróży – miasto Kaolack. Zmierzch zapada szybko i z trudem znajdujemy nocleg. Duszno. Parno. Ukrop. Wokół miasta wydobywa się sól, wszystko paruje i śmierdzi – ale nie myślimy o tym. Czasem, gdy jedziemy obok senegalskich wiosek, już widzimy dzieci na bosaka – zatrzymalibyśmy wóz i zaczęlibyśmy rozdawać to, co mamy ze sobą. Tak, myślimy, czy kiedyś z akcji „Klapki dla Gambii” nie zrobić akcji „Klapki dla Afryki”. Temat otwarty i trzeba to przemyśleć.
Jesteśmy już w drodze ponad dwa tygodnie – tydzień za długo przez awarię klapcara. Przejechaliśmy siedem tysięcy kilometrów. Teraz ostatni akord, granica i przeprawa promem do Gambii – to już od jutra. Wieczorem szykujemy nasze paszporty, liczymy pieniądze i pierwsze ugryzienia komarów, sprawdzamy książeczki szczepień przeciw żółtej febrze. Myjemy szyby w samochodzie, rozmawiamy. Czeka na nas jeszcze bardzo dużo niespodzianek i niewiadomych – ale taka jest podróż, trochę jak skok w kosmos. Nasz statek przybił już do portu i trwa rozładunek.
– Panowie, ostrożnie z tymi klapkami, ostrożnie!!!
Galeria zdjęć:
Zobacz również: