Skupiamy się na przejęciu kontenera. Stoi w porcie i czeka, ale nie jest to takie proste. To nie szatnia, gdzie przynosisz numerek i od ręki dostajesz, co Twoje. To nie sklep, że płacisz i masz. To nie fryzjer, że wychodzisz łysy. W Afryce wszystko działa inaczej. Przede wszystkim musimy czekać, ponieważ trafiamy na dwudniowe święto „Tobaski”. Europa ma chrześcijańskie Boże Narodzenie, świat islamski ma Tobaski – uroczystość na pamiątkę dnia sprzed wieków, gdy starotestamentalny Abraham składał ofiarę ze swojego syna Izmaela (Izaaka). Czekamy poniedziałek, wtorek i środę. Kwitniemy w Bwiam. Podziwiamy Afrykę i symbolicznie rozdajemy pierwsze klapki – wszystkie te, które przywieźliśmy klapcarem z Polski (około dwieście par). W czwartek pełni werwy ruszamy do Banjul – i zaczyna się eldorado z kontenerem…
Wiemy, że jest. Wiemy, że na nas czeka. Ale wcześniej od Annasza do Kajfasza. Pieczątki, ksera, pozwolenia. Drukowanie dokumentów, skanowania, kolejne kserokopie. Prowizja tu, prowizja tam. Znaczki. Zgody. Kwity. Przy okazji trafiamy do gambijskiego biskupa. Trafiamy wszędzie: do ministerstw, do urzędów, do agencji celnych – tylko nie do portu. Tu podpis, tu sygnatura, tu stempel. Prośba siaka i owaka – połowy nie rozumiemy, ale tak musi być. Potem brakuje już dnia i czekamy na kolejny świt. Afryka jest różna we wszystkim. Słońce pali. Wilgotność robi swoje. Kurz. Pył. Komary. Muchy. Kałuże, bo pora deszczowa. Jesteśmy zdani na księdza Tanislasa i jego znajomych, bo sami jeszcze z miesiąc oglądalibyśmy ten kontener zza portowego muru. Okienka. Biura. Korytarze.
Na domiar wszystkiego, gdy już tuż tuż stoimy w piątek przed portową bramą, klapcar odmawia posłuszeństwa. Coś się knoci i znika sprzęgło. Ostatkiem biegu parkujemy gdzieś na boku (tuż przy wejściu do portu) i czekamy na miejscowego magika. Chrzcimy go „Don’t worry”, bo o cokolwiek nie zapytamy, pada ciągle jedna i ta sama odpowiedź: Don’t worry, don’t worry. Magik bierze wóz i próbuje naprawić, a my znikamy za portową bramą. Od rana staramy się też zorganizować ciężarówkę, by wszystkie klapki przewieźć bezpiecznie do Bwiam, ale i to jest mega, mega trudne. Albo ceny zwalają z nóg, albo termin za tydzień, albo coś jeszcze i jeszcze: przeszkoda za przeszkodą, problem za problemem. Afryka ma swoje zasady i giniesz wtedy, kiedy chcesz jej narzucić swoje – europejskie.
Mija kolejnych kilka godzin, gdy w końcu wielki czerwony dźwig podjeżdża pod stos kontenerów i powoli wyciąga nasz – ukochany i utęskniony. Widzimy go wysoko, a potem stoi obok nas. Jest grubo po szesnastej i już wiemy, że droga powrotna upłynie nam raczej na podziwianiu księżyca i rozgwieżdżonego afrykańskiego nieba. I w końcu jest taki moment, że ktoś wielkimi obcęgami otwiera kontener, uchylają się metalowe drzwi i widzimy, że wszystko jest – że to działa!!! Worki z klapkami leżą grzecznie tak, jak je zapakowaliśmy kilkanaście tygodni temu. Cykamy kilka zdjęć i zabieramy się za przepakowanie – wszystko na ciężarówkę. Najmujemy do pomocy za drobną opłatą kilku pomocników i robota rusza z kopyta. Upychamy od burty do burty, liczymy, kwitujemy i wyjeżdżamy za portową bramę. I myślimy, że to koniec – ale jeszcze kilka słów o ciężarówce.
Jest stara jak świat. Zdezelowana do granic. Zostawia kilka śladów. Karoseria powiązana linkami i sznurkami. Kopci. Dymi. Bucha. Co dziesięć, piętnaście minut zatrzymuje się, by dolać wody i spuszczać powietrze z układu. Kierowca i dwóch pomocników to wysiadają na chwilę do meczetu, to do sklepu, to biorą autostopowiczów (biorą, wysadzają, biorą, wysadzają, biorą, wysadzają). Ma jedno światło z przodu i nic z tyłu. Sto kilometrów jedziemy w trzy godziny, a na domiar wszystkiego kierowca się zagapia i dobija w tył innego samochodu. Awantura. Hałas. Odszkodowanie. Tak – to wszystko dzieje się naprawdę. W końcu końców jakoś po północy docieramy do Bwiam, ale i tu niespodzianka – kierowca tak wjeżdża w bramę od Tanislasa, że ją urywa. Gdy wszystkie worki z klapkami lądują w magazynie, ciężarówka definitywnie odmawia posłuszeństwa i dopiero nazajutrz wieczorem reanimowana i podleczona odjeżdża.
A my? A my jesteśmy bez klapcara, który został w stolicy do naprawy. Nazajutrz Tanislas i jedna z sióstr zakonnych pożyczają nam swoich samochodów i możemy rozwozić po okolicy i rozdawać klapki. Tak robimy i czekamy na wieści z warsztatu „Don’t worry” – tam jest cały galimatias, bo każdy się zna, ale nikt nie umie naprawić…
Galeria zdjęć:
Zobacz również: